piątek, 23 listopada 2018

Zobaczyć minę burmistrza - bezcenne


    Pierwsza sesja w nowej kadencji, która odbyła się przed dwoma dniami przyniosła parę zaskoczeń. Tym razem  to nie żelazna i nieśmiertelna Irena została przewodniczącą rady, tylko Tobiasz Fryc. Nowy przewodniczący do tej pory miał dosyć swobodny stosunek do udziału w  pracach rady.  Wpadał na chwilę i znikał, potem znów się pojawiał i ponownie go nie było. Kiedy w grudniu ubiegłego roku przed Sylwestrem odbyło się jedno z najważniejszych głosowań minionej kadencji, radny  ulotnił się na dobre i nikt nie potrafił go namierzyć.  Do tej pory nie wykazał się mocnym kręgosłupem, ale wiadomo, że teraz bardzo wysoko mierzy i bardzo chce coś znaczyć. Przyłączył się też do „wpływowej” grupy kupców. Czy  samo chciejstwo wystarczy? W naszym miasteczku wszystko jest możliwe.

     Zaskoczeniem stał się również wybór zastępcy przewodniczącego, którym został Grzegorz Kubik. Wydawało się, że rada, która zazwyczaj przyklaskiwała większości pomysłów burmistrza, a tylko przed wyborami stawała się „bardzo odważna i niezależna”, wybierze  kogoś zupełnie innego. Kogoś, kto będzie gwarantował błogie lenistwo i bezproblemowe pobieranie diety. Tak się jednak nie stało, co oznacza, że wybory zmieniły korzystnie skład rady. Najlepszą rekomendacją dla nowego wiceprzewodniczącego była reakcja burmistrza na rezultat głosowania – polecam obejrzeć ostatnie 15 minut transmisji pierwszej sesji nowej rady.

    Przebieg inauguracyjnej sesji  daje pewną nadzieję na zmianę  pracy samorządu w dobrym kierunku. To znaczy, na działania zgodnie z wolą mieszkańców i przy otwartej kurtynie. Widać już, że „powtórki z rozrywki” więcej nie będzie, a rada  w takim składzie będzie lepiej uzupełniała, kontrolowała i wspomagała działania  burmistrza i urzędu.

     Ale licho nie śpi – najlepiej splunąć trzy razy przez lewe ramię…

poniedziałek, 19 listopada 2018

Od drzwi do drzwi - takiej kampanii w Karpaczu brakowało


    Najbardziej aktywni kandydaci na radnych w czasie kampanii wyborczej chodzili od domu do domu. W małych okręgach składających się z kilku ulic nie było to aż takie trudne i niewykonalne. Wystarczyła odpowiednia doza samozaparcia, sporo poświęconego czasu i pracy  oraz trochę odwagi.  Nie po raz pierwszy  okazało się, że ta kampania jest najskuteczniejsza. Kandydaci, którzy nie mieli  ochoty fatygować się, otrzymywali znikome ilości głosów.

   Inaczej było z kandydatami na burmistrza. Wizyt w domach wyborców nie stawiano na pierwszym miejscu. Królowały ulotki, plakaty, banery, spotkania i akcje internetowe. Osobiste odwiedziny były tylko uzupełnieniem. Nie było jeszcze nigdy w naszym mieście osoby, która pretendując do stanowiska burmistrza opierałaby swoją kampanię na chodzeniu od drzwi do drzwi.
 
    Okazuje się jednak, że w innych miejscowościach, nawet większych od Karpacza takie kampanie prowadzono  z dużym sukcesem. Najbliżej nas w Bolkowie – Grzegorz Kucab z Mysłowa wygrał  dużą przewagą głosów, pozostawiając swoich trzech kontrkandydatów daleko w tyle. Największą chyba determinacją wykazał się  jeden z kandydatów na Mazowszu, w Karczewie. Młody prawnik odwiedził trzy czwarte domów w gminie, która liczy 16 tys. mieszkańców! Jak sam stwierdził w wywiadzie, to właśnie taki sposób prowadzenia kampanii zapewnił mu wygraną nad dwukrotnie starszym rywalem.

    Przykłady zakończonych powodzeniem kampanii bezpośrednich podał  niedawno Serwis Samorządowy PAP pod wymownym hasłem „Cisi bohaterowie” TUTAJ.  Czy za pięć lat w Karpaczu znajdzie się kandydat do fotela burmistrza, który zamiast kosztownej kampanii poświęci swój czas wyborcom? Na takiego warto będzie postawić.

czwartek, 15 listopada 2018

Samorząd - teraz jest łatwiej!


Radni, z początkiem nowej  kadencji  uzyskali cały szereg dodatkowych uprawnień i ich rola w samorządzie została bardzo wzmocniona. Można powiedzieć, że dostali prezent od władz centralnych  w związku ze zmianą przepisów. Poznanie nowych ustawowych możliwości, jak wskazują dotychczasowe obserwacje, może radnym sprawiać dużo kłopotów. Powszechnie wiadomo, że przynajmniej niektórym z nich opanowanie praw i obowiązków radnego przychodziło z trudem. Nawet  zakończona dopiero co kadencja niewiele ich nauczyła. 

     W tym miejscu warto przypomnieć, przed jakimi wyzwaniami stanęli sto lat temu samorządowcy, kiedy tworzyło się państwo polskie. Gdy porównać skalę problemów i zagrożeń, to jasno widać, że dzisiaj samorządowi radni mają sytuację luksusową. Wystarczy się tylko trochę przyłożyć…

     Połączenie trzech zaborów jedną całość wydawało się wtedy zadaniem niewykonalnym. Kraj był zniszczony działaniami wojennymi, stacjonowały wojska okupacyjne, wybuchały epidemie chorób: tyfusu i hiszpanki. Na terenach Polski obowiązywały wówczas cztery porządki prawne, używano siedmiu różnych walut, brakowało polskiej administracji. O stanie finansów państwa, dopóki nie rozpoczęły się reformy Grabskiego, nie można powiedzieć jednego dobrego słowa. W takich warunkach zaczęły działać władze lokalne, których aż przez pierwszych piętnaście lat nie zdołano ujednolicić.

    Wspólnota, czyli pismo samorządu terytorialnego zamieściło 9 listopada 2018 r. bardzo ciekawy artykuł Bogdana Mościckiego  pt. Wtedy było trudniej. Pokazuje on skalę niewyobrażalnych problemów, z jakimi borykała się w tamtym czasie administracja lokalna. Dopiero uchwalenie tzw. Małej konstytucji w 1921 r., w której zapisano podstawy samorządu terytorialnego i podkreślono potrzebę dekoncentracji  administracji państwowej dało początek ustawie scaleniowej. Połączyła ona władzę lokalną w całym kraju w jeden spójny system. Polecam.

piątek, 9 listopada 2018

Ku pokrzepieniu na stulecie: 10-lecie Polski


   W czasie wielkiego i momentami bardzo przykrego zamieszania z obchodami odzyskania niepodległości Polski polecam poniżej fragment pamiętnika uczestnika uroczystości w Warszawie w 1928 r. Niech ten opis stanie się przykładem na przyszłość. Wtedy pisano po prostu: 10-lecie Polski, bo taka była prawda. Dzisiaj niektórzy próbują pisać podobnie: 100–lecie niepodległości i gdzieś im to słówko „odzyskania” umyka. Nawet szkoła podstawowa w Karpaczu zapraszając na wystawę zrobiła ten błąd. 

 Lata PRL-u nie były jednak niewinnym nieporozumieniem i komedią absurdów z filmów Barei, jak pewnie wielu by chciało. Oby za parę lat słowo „odzyskanie” nie zaginęło bezpowrotnie, a wraz z nim także i prawda…

….”Do dziś pamiętam te piękne dwa dni, jakie wówczas przeżyłem z podchorążymi. Uroczystości wojskowe związane z 10-leciem odbywały się na Polu Mokotowskim, które wtedy nie było zabudowane. Była to wielka defilada wojskowa, którą przyjmował żyjący jeszcze wówczas marszałek Piłsudski. Na defiladę zjechały się z Polski różne doborowe oddziały, między innymi nasz batalion podchorążych rezerwy saperów. Batalion wystąpił w składzie 4 kompanii podchorążych pod dowództwem majora Perko. Na tę defiladę batalion został bardzo starannie przygotowany i umundurowany. Przyjechaliśmy do Warszawy w dzień przed generalną próbą defilady i zakwaterowani zostaliśmy w koszarach w cytadeli. Na Pole Mokotowskie trzeba było maszerować przez całą niemal ówczesną Warszawę. 

     Następnego dnia był pierwszy przemarsz na generalną próbę. Z cytadeli wymaszerowaliśmy o godzinie 6.30, to jest w czasie, gdy miasto jeszcze spało. Przed wojną wojsko obowiązywał zakaz śpiewania w miastach, przemarsz powinien odbywać się na baczność, szczególnie było to ważne w stolicy. Ale nasz major był człowiekiem odważnym i zapewne nie pytał nikogo, czy pozwoli w mieście śpiewać. Kiedy tylko batalion minął bramę cytadeli, major podał komendy:  Odtrąbiono! -  Podwójne odległości między kompaniami! - Batalion śpiewa! -  No cóż, czegoś takiego Warszawa chyba jeszcze nie słyszała, ażeby na raz śpiewały cztery chóry i to każdy co innego. I to jakie chóry! Podchorążowie wydobyli z siebie chyba największe głosy, jakimi dysponowali. 

    A co na to Warszawa? O jakieś 100-200 m przed maszerującym czołem batalionu otwierały się wszystkie drzwi i okna, balkony zapełniały się ludźmi, którzy dopiero co wyskoczyli z łóżek, obudzeni tym wspaniałym żołnierskim śpiewem. Ale największe szaleństwo ogarnęło ulicę Marszałkowską, gęsto zaludnioną. Brzmiały huczne brawa, oklaski, padały z balkonów wyrwane z doniczek kwiaty – trudno opisać ten szalony entuzjazm, jaki ogarnął mieszkańców stolicy.

     Na drugi dzień powtórzyło się to samo podczas przemarszu na Pole Mokotowskie. Potem defilada na Placu na Rozdrożu, po wyminięciu ostatniego oficera kierunkowego major znów podaje komendę: Odtrąbiono! Batalion śpiewa! Tu już nastąpiło prawdziwe szaleństwo braw, oklasków, kwiatów, entuzjazmu dla saperów ze strony tłumu mieszkańców Warszawy zalegającego ulice przemarszu wojsk po defiladzie. W następne dni modlińska poczta nie mogła sobie poradzić z napływającymi telefonami i telegramami z gratulacjami dla podchorążych saperów i ich dowódcy majora Perko. W taki to sposób szkoła podchorążych saperów przyczyniła się do uświetnienia uroczystości 10–lecia Polski w Warszawie”.

wtorek, 6 listopada 2018

Nad burmistrzem gradowe chmury


    Jedenasty numer Gazety Obywatelskiej Region Karpacz, który ukazał się tydzień przed wyborami przyniósł niepokojące wieści w sprawie działalności Szkoły Zdobywców Horyzont. Już dużo wcześniej krążyły plotki związane z organizacją przez szkołę biegu 3 x Śnieżka = 1 x Mont Blanc, ale trudno było bez możliwości weryfikacji, dawać im wiarę. 

   Tym razem konkrety są. W artykule „Sprawa organizacji biegu wymaga sprawdzenia” problem został szczegółowo opisany. Centralne Biuro Antykorupcyjne przesłało zawiadomienie do Prokuratury Rejonowej w Jeleniej Górze, a ona podjęła czynności sprawdzające. Najbardziej bulwersujące w całej sprawie jest to, że szkołę prowadzi żona burmistrza i to do jej szkoły płynęły zyski z organizowanej imprezy. Burmistrz nie widzi niczego nieetycznego  w takiej sytuacji i twierdzi, że gmina nie poniosła żadnych kosztów związanych z organizacją imprezy. Szkoła Zdobywców zawarła porozumienie z gminą Karpacz, na mocy którego  gmina zobowiązała się do pomocy w organizacji imprezy. Między innymi udostępniła ciąg ulicy Konstytucji 3 Maja, halę sportowo - widowiskową, zapewniła dostęp do prądu przy hali – wszystko to, ma się rozumieć, bezpłatnie. Burmistrz nie widzi konfliktu interesów  mówiąc, że „zawiadomienie traktuję tylko i wyłącznie jako szkalowanie mojej żony i mnie i podejrzewam, że związane jest tylko i wyłączne z wyborami samorządowymi”.

   Wybory już minęły, burmistrz został ponownie wybrany w pierwszej turze na następną, 5 - letnią kadencję. Zarzuty, jego zdaniem bezpodstawne, wcale mu nie zaszkodziły. A na dodatek, jego poprzednik na urzędzie, który został oskarżony przez prokuraturę o działanie na szkodę gminy w wys. 2 mln zł  ponownie kandydował. Po przeliczeniu kart okazało się, że z wynikiem prawie 600 głosów znalazł się na drugim miejscu!

   Jak widać, zarzuty o nadużycia wcale nie stanowią przeszkody w dalszym piastowaniu stanowiska, a mało tego, są chyba zachętą do głosowania na kandydatów biednych i pokrzywdzonych… bo przecież chcieli dobrze. Wyniki w  Łodzi, a zwłaszcza w podłódzkiej Daszynie, gdzie wójt siedzi w areszcie i zdobył ponad 50 procent ważnych głosów, dają podstawy do takich wniosków. A gdy się jeszcze popatrzy na Warszawę…

     Nasz burmistrz może spać spokojnie. Też chciał i chce dobrze dla gminy. A po pięciu latach będzie pewnie miał szansę ponownie kandydować i wygrać!